Pole na obrzeżach Surrey było
puste. Jedynie w oddali można było zauważyć słaby kształt domu oświetlanego
przez światło księżyca. Zboża poruszały się leniwie pod wpływem wiatru.
Wszędzie było spokojnie i nic nie zanosiło się na to, że za chwilę owym domem
wstrząśnie niespotykana siła.
Z cichym szelestem pośród
zielonych traw pojawił się mężczyzna w szacie. Nigdy wcześniej go tu nie było.
Śnieżnobiała szata miała kaptur, który zasłaniał głowę mężczyzny. Jednakże
kilka niesfornych kosmyków jego włosów opadło pod wpływem wiatru na błyszczące
nawet w ciemnościach oczy. Po chwili obok pojawiła się druga postać w białej
szacie. Straciła ona równowagę i wylądowała w największej w okolicy kałuży
brudząc przy okazji nieskazitelną dotąd szatę.
- Mary… - odezwał się karcąco
mężczyzna. - Nie mogłaś lepiej wymierzyć?
Nie odpowiedziała. Zdecydowała,
że teraz nie czas na przepychanki słowne.
Jak mogłoby się zdawać jednym
leniwym machnięciem ręki doprowadziła odzienie do porządku. Zwykli ludzie mogli
by uznać to za czary. I faktycznie, takowymi były. Dwoje obcych ludzi, którzy
znajdowali się teraz w gęstej trawie przybyło z niezwykłego miejsca. Zwykłym
śmiertelnikom nawet nie mogło się ono śnić. Kobieta zwana Mary i bezimienny
dotąd mężczyzna przybywali bowiem z Nieba. Dosłownie. Boskie stworzenia zwane
Aniołami Wolności przebywały w Niebieskiej sferze od wieków. Tych dwoje było
tylko namiastką tego, co kryje się w ukrytym pośród chmur zamku. Anioły bardzo
rzadko ujawniały się na Ziemi. Dlatego tych dwoje musiało sprowadzać w te
strony coś bardzo poważnego.
Kobieta żwawym krokiem ruszyła
przed siebie nie oglądając się na swojego towarzysza. Mimo wysokiej trawy
wydawałoby się, że sunęła gładko po ziemi. Bezimienny ruszył za nią z taką samą
gracją. Musieli zmierzać do wcześniej wspomnianego domu, gdyż w pobliżu nie
było żadnych innych zabudowań. Mary odnalazła wydeptaną dróżkę pomiędzy trawami
i teraz szła po niej.
- Jak my mu to powiemy? Przecież
nie wejdę do domu mojego byłego nauczyciela i powiem prosto z mostu! – rzuciła
do kolegi.
- Trzeba mu to przekazać na
spokojnie. Starsi po to wysłali także ciebie. Jako do swojej dawnej uczennicy
ma do ciebie pewnie słabość. Jak każdy nauczyciel do ucznia.
- Patrick! O czym ty mówisz?!
Takie wiadomości nie da się przekazać tak po prostu! – zdenerwowała się.
Wędrówka między krzewami i
trawami była jednak dość trudna dla nieznajomych. Gdy stanęli obok ogrodzenia
wydawałoby się, że przyjęli koniec drogi z wielką ulgą. Patrick chwycił klamkę
pięknej furtki i próbował otworzyć. Był pewien, że otworzy się, ale niestety
się mylił.
- Och! Zapomniałam – pisnęła
kobieta. – Zaklęcia ochronne – wyjaśniła widząc spojrzenie towarzysza. – Ryan
nie lubi nie proszonych gości, więc je założył. Odsuń się.
Posłusznie wykonał polecenie.
Mary po chwili głębszego namysłu podniosła dłoń i dotknęła klamki.
- Patefacio sursum[1] –
wyszeptała.
Klamka ustąpiła. Anioły weszły do
pięknego ogrodu, by następnie udać się do drzwi wejściowych. Tym razem obyło
się bez dodatkowych zaklęć. Klamka ustąpiła od razu.
- Mary. Wiem, że przebywałaś z
Ryanem za dużo czasu o przejęłaś jego nawyki, ale chyba grzeczniej byłoby
zadzwonić…
- By zobaczył kto to i nie
otworzył? Odpada – odparła nie speszona naganą od starszego kolegi. Weszła do
holu i zawołała w przestrzeń – Chanes?! Gdzie jesteś?!
Zajrzała przez drzwi do kuchni by
zobaczyć, że nie ma tam poszukiwanego. Dobrze znała rozkład tego domu. Wiele
razy podczas swojego szkolenia przebywała w tym miejscu. Zaświtała jej pewna
myśl. Skoro nie słyszy pewnie jest na tarasie!
Pobiegła w tamtą stronę ciągnąc Patricka za rękaw. Znalazła się przed
dużymi, oszklonymi drzwiami, przez które można było podziwiać zapierające dech
w piersiach jezioro. Pośród drzew i kwiatów na wygodnym drewnianym fotelu z
aksamitnymi poduszkami drzemał, cicho pochrapując poszukiwany mężczyzna.
Mężczyzna odziany w zwykłe spodnie i rozchełstaną koszulę w kratę. Brązowe,
zawsze rozwiane we wszystkie strony włosy opadały mu lekko na czoło.
Teoretycznie niczym niepodobny do dwójki, która przyszła go odwiedzić. Jednak
pozory mogą mylić.
Obudził go nagły i niespodziewany
hałas, gdy nieznajomi otwierali skrzydło drzwi. Szybko przekręcił głowę, by prześwietlić
niebieskimi oczami przybyłych. Gdy nie zauważył zagrożenia podniósł się powoli
z fotela, wcześniej odkładając na pobliski stolik książkę, którą czytał oraz
okulary. Jego kości trzasnęły lekko.
- Czym zasłużyłem na wizytę? –
zapytał. W jego głosie dało się wyczuć złość i rozdrażnienie. - I na Boga, co
ty robiłaś Mary, że masz podartą szatę?
- Przedzierałam się przez
chaszcze, którymi obrosła cała twoja posesja – burknęła, dopiero teraz
zauważając szkody w swoim odzieniu. Znów machnęła ręką i wszystko było już w
porządku. - Martwiliśmy się. Nie dawałeś
oznak życia.
- Naprawdę? – teraz wydawał się
lekko rozbawiony. – Mówiłem, że odchodzę. Chcę spokoju. Starsi nie bez oporów,
ale jednak to zaakceptowali. Wizytacja? W domu czysto. Ja zadbany. A teraz do
rzeczy lub pokażę wam drzwi. Patrick – kiwnął głową do mężczyzny w białej
szacie, który zdążył odrzucić kaptur.
Krótko ostrzyżony czarnowłosy
mężczyzna, około 40 letni uchodzić mógł za przystojnego. Jego narząd wzroku w
kolorze brązowym, błyszczący nawet w ciemnościach wodził wokoło szukając
niebezpieczeństw. Teraz jednak spoczął na niebieskich tęczówkach i zaczął
mówić.
- Starsi nas przysłali. Zdarzyły
się rzeczy straszne. Dziś w godzinach wieczornych. Znalazła ich. Dostała się do
domu. Walczyli. – Ryan opadł bezwładnie na dopiero co opuszczony fotel ze
spojrzeniem wbitym w Anioły.- Wszystko jest zrujnowane.
- Czy ona… moja siostra… Helen?
Jej mąż? Marus? – wyrzucił Ryan z siebie.
- Ryan, tak mi
przykro – wyszeptała Mary ze łzami w oczach.
- A
dziewczynka? Co z moją chrześnicą? Co z Dorcas?! – krzyczał pełen strachu, że
ją też mu odebrali.
- Żyje. Na
razie jest w zamku. Bezpieczna. Ich ostatnią wolą jest, byś to ty się nią
opiekował. Zostawili list. Jest na razie u Starszych – dodał Patrick widząc
pytające spojrzenie kolegi. – Jednak jest warunek.
- Jaki?
- Musisz
wrócić do zamku. Dorcas ma być od początku wychowywana na Bezimienną. Obydwie
strony tego chcą. Chcą twojego powrotu na stanowisko. Nie będą utrudniać
niczego. Na to masz gwarancję.
Ryan wpatrywał
się w oboje. Nie mógł sobie wyobrazić, że jego młodszej siostrzyczki już nie
ma… Ale przecież nie mógł zostawić jej
córki! To rodzina. Jego najcudowniejsza chrześnica. Mały aniołek. Oczko w
głowie.
Pokiwał głową
twierdząco w zamyśleniu.
- Pojawie się
rano. Muszę spakować najpotrzebniejsze rzeczy. Macie dla niej jakieś rzeczy?
- W zamku już
się wszystkim zajęli.
- Wyjdźcie –
wyszeptał młody mężczyzna po chwili ciszy. – No już! Mam pokazać drzwi?!
Wiedzieli, że
nie należy mu się sprzeciwiać. Wyszli tak samo jak się tu dostali. Ryan został
sam. Słysząc trzask zamykanych drzwi, upadł na kolana z bezsilności, nie mogąc
więcej powstrzymać bólu. Złapał się za włosy, kołysząc ciałem w przód i tył.
Głowa zwisała bezwładnie. Z jego gardła wydobył się bolesny krzyk. Z oczu
popłynęły powstrzymywane przez cały czas łzy. Rozpacz zawładnęła całym jego
ciałem i umysłem. Nie mógł nad nią zapanować. Bezsilność co do przytłaczającej
rzeczywistości znowu go dopada. I nie może nic zrobić. Została mu tylko Dorcas.
Nikogo więcej już nie ma. Wszystkie osoby bliskie jego sercu odeszły już na
zawsze do krain wiecznej szczęśliwości.
Nie wiedział,
ile dokładnie spędził czasu w takiej pozycji. Nie miał siły na nic. Najchętniej
sam by już nie żył, ale nie mógł tego zrobić.
- Pomszczę
was. I będę ojcem chrzestnym lepszym niż mogliście sobie tylko wyobrazić.
Obiecuję – wyciągnął rękę do góry i wymówił niewerbalną formułkę zaklęcia. W górę wyleciał srebrny promień i
rozświetlił najbliższą okolicę jasnym światłem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz