poniedziałek, 23 listopada 2015

Prolog

Pole na obrzeżach Surrey było puste. Jedynie w oddali można było zauważyć słaby kształt domu oświetlanego przez światło księżyca. Zboża poruszały się leniwie pod wpływem wiatru. Wszędzie było spokojnie i nic nie zanosiło się na to, że za chwilę owym domem wstrząśnie niespotykana siła.
Z cichym szelestem pośród zielonych traw pojawił się mężczyzna w szacie. Nigdy wcześniej go tu nie było. Śnieżnobiała szata miała kaptur, który zasłaniał głowę mężczyzny. Jednakże kilka niesfornych kosmyków jego włosów opadło pod wpływem wiatru na błyszczące nawet w ciemnościach oczy. Po chwili obok pojawiła się druga postać w białej szacie. Straciła ona równowagę i wylądowała w największej w okolicy kałuży brudząc przy okazji nieskazitelną dotąd szatę.
- Mary… - odezwał się karcąco mężczyzna. - Nie mogłaś lepiej wymierzyć?
Nie odpowiedziała. Zdecydowała, że teraz nie czas na przepychanki słowne.
Jak mogłoby się zdawać jednym leniwym machnięciem ręki doprowadziła odzienie do porządku. Zwykli ludzie mogli by uznać to za czary. I faktycznie, takowymi były. Dwoje obcych ludzi, którzy znajdowali się teraz w gęstej trawie przybyło z niezwykłego miejsca. Zwykłym śmiertelnikom nawet nie mogło się ono śnić. Kobieta zwana Mary i bezimienny dotąd mężczyzna przybywali bowiem z Nieba. Dosłownie. Boskie stworzenia zwane Aniołami Wolności przebywały w Niebieskiej sferze od wieków. Tych dwoje było tylko namiastką tego, co kryje się w ukrytym pośród chmur zamku. Anioły bardzo rzadko ujawniały się na Ziemi. Dlatego tych dwoje musiało sprowadzać w te strony coś bardzo poważnego.
Kobieta żwawym krokiem ruszyła przed siebie nie oglądając się na swojego towarzysza. Mimo wysokiej trawy wydawałoby się, że sunęła gładko po ziemi. Bezimienny ruszył za nią z taką samą gracją. Musieli zmierzać do wcześniej wspomnianego domu, gdyż w pobliżu nie było żadnych innych zabudowań. Mary odnalazła wydeptaną dróżkę pomiędzy trawami i teraz szła po niej.
- Jak my mu to powiemy? Przecież nie wejdę do domu mojego byłego nauczyciela i powiem prosto z mostu! – rzuciła do kolegi.
- Trzeba mu to przekazać na spokojnie. Starsi po to wysłali także ciebie. Jako do swojej dawnej uczennicy ma do ciebie pewnie słabość. Jak każdy nauczyciel do ucznia.
- Patrick! O czym ty mówisz?! Takie wiadomości nie da się przekazać tak po prostu! – zdenerwowała się.
Wędrówka między krzewami i trawami była jednak dość trudna dla nieznajomych. Gdy stanęli obok ogrodzenia wydawałoby się, że przyjęli koniec drogi z wielką ulgą. Patrick chwycił klamkę pięknej furtki i próbował otworzyć. Był pewien, że otworzy się, ale niestety się mylił.
- Och! Zapomniałam – pisnęła kobieta. – Zaklęcia ochronne – wyjaśniła widząc spojrzenie towarzysza. – Ryan nie lubi nie proszonych gości, więc je założył. Odsuń się.
Posłusznie wykonał polecenie. Mary po chwili głębszego namysłu podniosła dłoń i dotknęła klamki.
- Patefacio sursum[1] – wyszeptała.
Klamka ustąpiła. Anioły weszły do pięknego ogrodu, by następnie udać się do drzwi wejściowych. Tym razem obyło się bez dodatkowych zaklęć. Klamka ustąpiła od razu.
- Mary. Wiem, że przebywałaś z Ryanem za dużo czasu o przejęłaś jego nawyki, ale chyba grzeczniej byłoby zadzwonić…
- By zobaczył kto to i nie otworzył? Odpada – odparła nie speszona naganą od starszego kolegi. Weszła do holu i zawołała w przestrzeń – Chanes?! Gdzie jesteś?!
Zajrzała przez drzwi do kuchni by zobaczyć, że nie ma tam poszukiwanego. Dobrze znała rozkład tego domu. Wiele razy podczas swojego szkolenia przebywała w tym miejscu. Zaświtała jej pewna myśl. Skoro nie słyszy pewnie jest na tarasie!  Pobiegła w tamtą stronę ciągnąc Patricka za rękaw. Znalazła się przed dużymi, oszklonymi drzwiami, przez które można było podziwiać zapierające dech w piersiach jezioro. Pośród drzew i kwiatów na wygodnym drewnianym fotelu z aksamitnymi poduszkami drzemał, cicho pochrapując poszukiwany mężczyzna. Mężczyzna odziany w zwykłe spodnie i rozchełstaną koszulę w kratę. Brązowe, zawsze rozwiane we wszystkie strony włosy opadały mu lekko na czoło. Teoretycznie niczym niepodobny do dwójki, która przyszła go odwiedzić. Jednak pozory mogą mylić.
Obudził go nagły i niespodziewany hałas, gdy nieznajomi otwierali skrzydło drzwi. Szybko przekręcił głowę, by prześwietlić niebieskimi oczami przybyłych. Gdy nie zauważył zagrożenia podniósł się powoli z fotela, wcześniej odkładając na pobliski stolik książkę, którą czytał oraz okulary. Jego kości trzasnęły lekko.
- Czym zasłużyłem na wizytę? – zapytał. W jego głosie dało się wyczuć złość i rozdrażnienie. - I na Boga, co ty robiłaś Mary, że masz podartą szatę?
- Przedzierałam się przez chaszcze, którymi obrosła cała twoja posesja – burknęła, dopiero teraz zauważając szkody w swoim odzieniu. Znów machnęła ręką i wszystko było już w porządku. -  Martwiliśmy się. Nie dawałeś oznak życia.
- Naprawdę? – teraz wydawał się lekko rozbawiony. – Mówiłem, że odchodzę. Chcę spokoju. Starsi nie bez oporów, ale jednak to zaakceptowali. Wizytacja? W domu czysto. Ja zadbany. A teraz do rzeczy lub pokażę wam drzwi. Patrick – kiwnął głową do mężczyzny w białej szacie, który zdążył odrzucić kaptur.
Krótko ostrzyżony czarnowłosy mężczyzna, około 40 letni uchodzić mógł za przystojnego. Jego narząd wzroku w kolorze brązowym, błyszczący nawet w ciemnościach wodził wokoło szukając niebezpieczeństw. Teraz jednak spoczął na niebieskich tęczówkach i zaczął mówić.
- Starsi nas przysłali. Zdarzyły się rzeczy straszne. Dziś w godzinach wieczornych. Znalazła ich. Dostała się do domu. Walczyli. – Ryan opadł bezwładnie na dopiero co opuszczony fotel ze spojrzeniem wbitym w Anioły.- Wszystko jest zrujnowane.
- Czy ona… moja siostra… Helen? Jej mąż? Marus? – wyrzucił Ryan z siebie.
- Ryan, tak mi przykro – wyszeptała Mary ze łzami w oczach.
- A dziewczynka? Co z moją chrześnicą? Co z Dorcas?! – krzyczał pełen strachu, że ją też mu odebrali.
- Żyje. Na razie jest w zamku. Bezpieczna. Ich ostatnią wolą jest, byś to ty się nią opiekował. Zostawili list. Jest na razie u Starszych – dodał Patrick widząc pytające spojrzenie kolegi. – Jednak jest warunek.
- Jaki?
- Musisz wrócić do zamku. Dorcas ma być od początku wychowywana na Bezimienną. Obydwie strony tego chcą. Chcą twojego powrotu na stanowisko. Nie będą utrudniać niczego. Na to masz gwarancję.
Ryan wpatrywał się w oboje. Nie mógł sobie wyobrazić, że jego młodszej siostrzyczki już nie ma…  Ale przecież nie mógł zostawić jej córki! To rodzina. Jego najcudowniejsza chrześnica. Mały aniołek. Oczko w głowie.
Pokiwał głową twierdząco w zamyśleniu.
- Pojawie się rano. Muszę spakować najpotrzebniejsze rzeczy. Macie dla niej jakieś rzeczy?
- W zamku już się wszystkim zajęli.
- Wyjdźcie – wyszeptał młody mężczyzna po chwili ciszy. – No już! Mam pokazać drzwi?!
Wiedzieli, że nie należy mu się sprzeciwiać. Wyszli tak samo jak się tu dostali. Ryan został sam. Słysząc trzask zamykanych drzwi, upadł na kolana z bezsilności, nie mogąc więcej powstrzymać bólu. Złapał się za włosy, kołysząc ciałem w przód i tył. Głowa zwisała bezwładnie. Z jego gardła wydobył się bolesny krzyk. Z oczu popłynęły powstrzymywane przez cały czas łzy. Rozpacz zawładnęła całym jego ciałem i umysłem. Nie mógł nad nią zapanować. Bezsilność co do przytłaczającej rzeczywistości znowu go dopada. I nie może nic zrobić. Została mu tylko Dorcas. Nikogo więcej już nie ma. Wszystkie osoby bliskie jego sercu odeszły już na zawsze do krain wiecznej szczęśliwości.
Nie wiedział, ile dokładnie spędził czasu w takiej pozycji. Nie miał siły na nic. Najchętniej sam by już nie żył, ale nie mógł tego zrobić.
- Pomszczę was. I będę ojcem chrzestnym lepszym niż mogliście sobie tylko wyobrazić. Obiecuję – wyciągnął rękę do góry i wymówił niewerbalną formułkę  zaklęcia. W górę wyleciał srebrny promień i rozświetlił najbliższą okolicę jasnym światłem.







[1] Otwórz się

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz